„Nic się nieee martw! Zadbam o Twoje mieszkanie, jak o swoje!”.

 

Nic się nieee martw! Zadbam o Twoje mieszkanie, jak o swoje” - o wynajmie mieszkań w kraju nad Wisłą i w Królestwie Norwegii.

Foto: muratordom.pl 

Wyjeżdżając do Norwegii nie przypuszczałam, że to właśnie tu znajdę spokój, bezpieczeństwo i szacunek w pracy, a także doświadczę na własnej skórze, jak działa załatwianie spraw „po znajomości”.


W krainie fiordów jest ogólnie znane i stosowane niemalże na każdym kroku, pomaganie znajomym, rodzinie, czy przyjaciołom. Czy to w otrzymaniu pracy (oczywiście, tylko z odpowiednimi kwalifikacjami), czy też w wynajęciu domu.


Będąc pierwszy rok w tym kraju, musiałam równocześnie opłacać mieszkanie, które zostawiłam w ojczyźnie. Przez krótki czas mieszkali w nim moi przyjaciele, którzy właśnie kupili apartament, ale nie był on gotowy do zamieszkania. Opłacali tylko rachunki, bo nie wyobrażałam sobie, żeby od tak bliskich osób brać pieniądze za coś więcej. Mieli tylko dbać o moje dobra materialne. Kiedy oddawali mieszkanie pachniało w nim czystością i czuć było w powietrzu dbałość o wnętrze. Spokojnie można było robić test białej rękawiczki. Po tym okresie, cztery kąty stały znów puste. Wiatr hulał po regałach wypełnionych książkami, a skrzynka pocztowa pękała od nadmiaru reklam i listów. Pisała do mnie IKEA i Pizza Hut. Pechowo się złożyło, że zwana w tamtym czasie „przyjaciółką” pewna znajoma, rozwodziła się. A że pochodziła z drugiego końca Polski, to tu, na Śląsku, nic nie miała. Oprócz pracy i córki, która niebawem zdawała maturę. Żal mi się dziewczyn zrobiło i mimo niepokoju, który czułam w sercu, pomyślałam, że chcę im pomóc.

I tak mogły zamieszkać w trzypokojowym, urządzonym mieszkaniu (z moimi rzeczami, których nie zabrałam do Norwegii) bez płacenia mi za wynajęcie tegoż lokum. Tylko robiąc opłaty za gaz, prąd, media itd. zgodnie z tym, co zużyły.

Dodatkowo, żeby młoda mogła mieć swój pokój, pozbyłam się mebli z mojej dawnej sypialni. I mogły już mieszkać. Bez spisanej umowy, tylko na piękne oczy, bez depozytu i bez przepisywania umów z dostawcami energii, na nowych użytkowników. Bo przecież była to moja „przyjaciółka”, która obiecała, że zajmie się mieszkaniem, jak swoim.

Jak się okazało, w przeciągu tych dwóch lat i sześciu miesięcy, prawie za każdym razem musiałam prosić się o zapłacenie faktur, bo nagminnie przychodziły na moją skrzynkę ponaglenia i upomnienia z odsetkami. Ogromnie stresowało mnie ciągłe upominanie się o zapłacenie rachunków, bo wydawało mi się, że mam do czynienia z dorosłą, odpowiedzialną osobą. Czyż nie? Myliłam się jednak, ufając po raz kolejny komuś, kto na to zaufanie i pomoc nie zasługiwał.

W międzyczasie w Norwegii musieliśmy się wyprowadzić z wynajmowanego domu i udało nam się po znajomości znaleźć pewne mieszkanko. Co oznaczało, że możemy w nim mieszkać bez zwyczajowo urządzanego castingu. Uff! Odetchnęłam z ulgą, bo na takim spotkaniu trzeba było porozumiewać się w języku norweskim, którego dopiero się uczyłam. Mimo, że właściciel (Norweg) znał mnie dość dobrze, a i mojego męża też już poznał, musieliśmy podpisać umowę (na której znajdował się numer konta bankowego, założonego tylko w celu przelewania opłat za najem), zapłacić depozyt w wysokości trzymiesięcznego wynajmu, przedstawić umowy z pracy i zobowiązać się do dbania o wnętrze, i zwrot kosztów za wszelkie zniszczenia. Nie musieliśmy tylko dostarczać referencji od poprzedniego właściciela, u którego mieszkaliśmy.

Pierwszy raz polecieliśmy do Polski po jakichś sześciu miesiącach od wprowadzenia się nowych lokatorek. Przez parę dni zatrzymaliśmy się we własnym mieszkaniu (bo tak się wcześniej umawialiśmy), oddając 100 zł za zużytą przez nas wodę, prąd itd. Już wtedy ciężko było mi patrzeć na zaniedbane mieszkanie. Ale pomyślałam, że jak się będą wyprowadzać, to na pewno po sobie posprzątają. Przecież znamy się od tylu lat, i niejako uratowałam im życie, by mogły zostać w tym miejscu, bez przenoszenia się w środku roku szkolnego, w rodzinne strony „przyjaciółki”, i płacenia mnóstwa pieniędzy za cztery ściany.

I tak mijały lata. Moje ciśnienie skakało z każdym dźwiękiem przychodzącej wiadomości mejlowej z Polski od dostawców gazu, prądu, czy ze spółdzielni mieszkaniowej. W momencie, kiedy „przyjaciółka” oskarżyła mnie o kradzież pieniędzy, bo doliczam do rachunków, to pomyślałam, że już dość tego wykorzystywania. Bo jestem wierna zasadzie, że jak kraść, to miliony.

A jeśli mamy komuś udostępniać mieszkanie, to za pieniądze. I koniecznie na umowę. I tak pożegnaliśmy się (wirtualnie) z lokatorkami, bo klucze odebrali nasi przyjaciele.

Kiedy zobaczyliśmy mieszkanie miesiąc później, to usiadłam na usyfionej podłodze i płakałam popijając polskie, mocne piwo (w krainie fiordów standardowy napój chmielowy ma 4,5% - 4,7%). Takiego brudu dawno nie widziałam. Blaty w kuchni zdobiły lepiące się ślady od kubków, garnków i spleśniałego jedzenia. Zlew przerażał ilością nagromadzonych resztek z posiłków i pokrywał go kamień i nalot z wielu miesięcy. Firanki były tak zakurzone i szare, że świata nie było widać, a na białych wcześniej parapetach zewnętrznych, pokrytych teraz czarnym nalotem, można było pisać. Po podłogach walały się tumany kurzu, resztek pożywienia i papierów. A kiedy zobaczyłam pralkę i sanitariaty w łazience, to myślałam, że zwymiotuję.

Po tych doświadczeniach mieszkanie znów stało puste.

Aż pewnego dnia dostałam informację, że znajomi znajomych szukają lokalu do wynajęcia. Nie mają zbyt dużo pieniędzy, ale bardzo, bardzo chcieliby zamieszkać w takim miejscu, jak to. Miejscówka prawie w centrum miasta, ale dookoła parki i jeziora. Po krótkich negocjacjach, i podpisaniu umowy, młodzi małżonkowie wprowadzili się do czterech ścian.

Kiedy usłyszałam, że świeżo upieczona żona będąca w tamtym czasie w ciąży, myje fugi w łazience szczoteczką do zębów, to pomyślałam, że po tych najemcach na pewno będzie czysto w mieszkaniu. Jakże się myliłam! Nie było. Znów komuś poszłam na rękę, musiałam się upominać o opłaty i pieniądze za wynajem, które były o połowę mniejsze, niż wzięlibyśmy od obcych. Pomyślałam, że już nie mam siły do takich ludzi. Przerosła mnie moja wiara w uczciwość, solidność i obowiązkowość innych. W Norwegii wystawiłabym im negatywne referencje i nie mieliby możliwości wynajęcia mieszkania. Może to, czegoś by ich nauczyło. Że jak podpisujesz umowę i się do czegoś zobowiązujesz, to dotrzymujesz słowa. Że jak obiecujesz dbać o mieszkanie, to nie zdajesz kuchenki z zaschniętym jedzeniem i przypalonym bigosem. Że myjesz podłogi i czyścisz muszlę klozetową po sobie. Że jeśli nie wpuścisz kominiarza, aby sprawdził instalację i ciągi, to ty ponosisz koszty kolejnej wizyty. Na prawdę trzeba to tłumaczyć dorosłym ludziom? Ludziom, którzy za chwilę zostaną rodzicami i będą wzorem dla następnych pokoleń?

I tym razem daliśmy wymówienie niesfornym lokatorom. Rozliczyliśmy się z urzędem skarbowym i postanowiliśmy sprzedać mieszkanie. I zapomnieć o tego pokroju znajomkach.


W krainie fiordów formalności związane z chęcią wynajęcia domu są jasne i klarowne. Kiedy masz dobre referencje (podaje się numer telefonu do poprzedniego właściciela), umowę o pracę, pieniądze na depozyt i szacunek do innych, to możesz być najemcą. Człowiekiem, który robi opłaty na czas, przestrzega warunków umowy i dba o powierzone mu mienie.



Jeśli chcecie się dowiedzieć więcej na temat wynajmu w Norwegii (umowy, tłumaczenia, doradztwo), to zerknijcie na Norwegia - formalnie (https://norwegia-formalnie.com/). Polecam!


Redakcja tekstu: Magdalena Kalwak



Komentarze