„Mgnienie nadziei" - Magdalena Kalwak.

 

To moja historia o chorobach, przyjaciołach, wsparciu i docenianiu każdej dobrej chwili.

 „Mgnienie nadziei".

Zdjęcie pobrane z internetu.

Niemalże czułam, jak na usłyszane od lekarza słowa, że mam 7 przerzutów do rdzenia kręgowego, zaczęły mi siwieć włosy. Te, które jeszcze miały swój naturalny, ciemny odcień. Bo poprzednim razem (a było to w 2014 roku) srebrzyste nici pojawiły się, gdy uciekłam śmierci sprzed nosa, pokazując jej środkowy palec. Wtedy była to zakrzepica żył głębokich, która popsuła mi majówkę w górach. A każący się nazywać lekarzem" konował ze szpitala w Cieszynie, spieprzył koncertowo założenie gipsu, na proste złamanie kostki, narażając mnie na śmierć i jedną z najboleśniejszych chorób, zwaną w Polsce zespołem Sudeck'a lub zespołem wieloobjawowego bólu miejscowego (CRPS, czyli Complex Regional Pain Syndrome). Słuchając tej najnowszej diagnozy w Norwegii myślałam, że po prostu źle zrozumiałam doktora i może użył innego określenia, a nie kreft" (nowotwór/rak). Ciśnienie krwi rosło, szumiało mi w uszach. Docierały do mnie pojedyncze słowa, które potęgowały chwilę grozy w tej rozmowie.


Pierwszych wyników po rezonansie magnetycznym nie potraktowałam poważnie. Nie uwierzyłam. Bo, jak ja mogę mieć przerzuty, kiedy ja nie mam raka??? - mówiłam z niedowierzaniem do męża. Lecz kiedy po niecałych dwóch dniach, ponownie wysłano mnie na MR (tym razem z kontrastem) i wcześniejsze obawy się potwierdziły, zdaliśmy sobie sprawę, że kostucha jednak chce mnie dopaść.

Czułam się coraz gorzej. Zawroty głowy, nudności, brak apetytu, problemy z utrzymaniem równowagi, kurcze mięśni narządów wewnętrznych, nagłe i ostre bóle głowy, bezsenność w nocy i nadmierna senność w dzień, koszmary senne i wiele innych objawów. I to wszechogarniające całe ciało zmęczenie. I to nie były tylko objawy zespołu stresu pourazowego. Gdzie każdy krok wymagał ode mnie ogromnego wysiłku. I utrzymujące się kolejny miesiąc porażenie nerwu twarzowego, od którego wszystko się zaczęło. A w zasadzie to zaczęło się od zdrętwiałego języka. W pierwszym momencie pomyślałam, że język zdrętwiał mi dlatego, iż wreszcie nauczyłam się mówić o swoich traumatycznych doświadczeniach, toksycznych relacjach z psychopatami i wykorzystywaniu mnie przez innych. I mówiłam to w końcu bez wcześniej towarzyszącego mi strachu, że to ja ponoszę winę za wszystko. Cieszyłam się, że zrzucam z siebie ten ciężar i mogę swobodnie o tym opowiadać, jakbym opowiadała o przeczytanej niedawno książce.

W Biologii Świadomości (zwanej też Biologią Totalną) mówi się, że choroby są nam dane, aby wskazać nam to, co nie zostało uwolnione w odpowiednim czasie i dać nam szansę na uzdrowienie. A kiedy już wracamy do zdrowia, to pewne choroby są wskaźnikiem tego właśnie procesu.

Myślałam, że tak było tym razem.

Ale nerwy odbierały mi siły. To nie była jedna z tych diagnoz, które usłyszałam wcześniej, jak fibromialgia, przewlekły zespół bólowy miednicy mniejszej, endometrioza i adenomioza, czy zespół stresu pourazowego. To rozpoznanie przytłaczało i paraliżowało każdy kawałek mojego ciała i przerażonej duszy. Czułam się bezsilna i bezradna, a także rozczarowana. Bo ile jeszcze dam radę znieść? Powiedziałam mężowi, że jeśli jeszcze będę miała szansę na chemię, to nie chcę żeby mi włosy same wypadały. Że ogolimy je razem. I że muszę spisać testament. I że nie chcę go zostawiać...

Telefony z przychodni od lekarza zastępującego mojego rodzinnego doktora, zlecany tzw. transport pacjenta na kolejne badania i rozmowy telefoniczne z oddziału neurologicznego ze szpitala wzywające na tomografię z kontrastem, powodowały, że czułam się zaopiekowana i zadbana przez norweską, publiczną służbę zdrowia. Przynosiło to ulgę i nadzieję, że tu, w krainie wikingów mi pomogą. Bo w kraju rodzinnym miałam nieprzyjemność kilka razy przebywać na szpitalnych oddziałach i do dnia dzisiejszego nie jestem w stanie zrozumieć, jak można tak bezdusznie, opryskliwie i bez cienia współczucia traktować chorego. Ale nie tu. Tu, to pacjent i jego rodzina są najważniejsi.

Będąc na badaniu tomograficznym w szpitalu, już mnie z niego nie wypuszczono. Oddział ratunkowy, następnie neurologia i jednoosobowa sala z widokiem na fiord. I cmentarz...

Kiedy przyszła do mnie pielęgniarka z tabliczką kreftsykepleier" (pielęgniarka onkologiczna) powoli zaczęło do mnie docierać, że to nie jest jeden z moich koszmarów, ale to dzieje się naprawdę. Głaskała mnie po dłoni, pocieszała i pytała, czy czegoś potrzebuję. Kawy? Herbaty? Wody? A może zjem obiad? Mężowi mojemu przyniosła wygodne krzesło, bo znajdujące się w pokoju plastikowe, uznała za zbyt twarde.

Zawieszeni w tej bezradności ustaliliśmy, że chcemy być oboje pochowani tutaj. W Krainie Fiordów. Bo przecież w Polsce nikt o nas nie zadba. A tu będziemy razem...

Wszystko działo się tak szybko. Płacz, ból, niezgoda i poczucie niesprawiedliwości. Przepustki z oddziału na noc do domu z posiniaczonymi rękami, bo już nie było gdzie i jak wkłuć się z wenflonem. Powroty do szpitala na kolejne badania (płyn mózgowo rdzeniowy pobrany podczas punkcji lędźwiowej, mnóstwo fiolek krwi do badań, PET/CT, mammografia piersi, kolejny rezonans z kontrastem).

Słowa pocieszenia i współczucia od mojego norweskiego lekarza pierwszego kontaktu i okazanie wsparcia, kiedy to wystawił mojemu mężowi zwolnienie lekarskie, aby mógł się mną opiekować, dodały mi otuchy. A te pierwsze dni, kosztowały nas kilka lat z przyszłego życia. Ale byliśmy w tym razem.

Czekając na wyniki z pozytonowej tomografii emisyjnej (PET), której termin otrzymałam w zaledwie kilka dni, postanowiliśmy poinformować najbliższych nam ludzi o usłyszanej diagnozie. Płakali razem z nami i mimo dzielącej nas odległości czuliśmy ich wsparcie i dobre myśli. Niestety, niektórzy po raz kolejny pokazali, iż więzy krwi nic dla nich nie znaczą. I w końcu do mnie dotarło na kogo można liczyć i na kim polegać. To bardzo pożyteczna wiedza na przyszłość. Ale dowiedzieliśmy się także, że są obcy ludzie, którzy są gotowi nieść pomoc i pocieszenie w tych trudnych dniach. Jesteśmy wdzięczni, za każde słowo pocieszenia i wspólne chwile milczenia.

Najgorsze były noce, kiedy sen nie nadchodził (mimo tabletek nasennych otrzymywanych z oddziału), a myśli kłębiły się, jak chmury na burzowym niebie. Przecież mam jeszcze tyle tekstów do napisania, książek do wydania, wywiadów do przeprowadzenia! A zorza polarna? Przecież to nasze marzenie. I ja mam teraz umrzeć? Kiedy w końcu się znaleźliśmy i wiemy już, co to jest prawdziwa, szczera miłość, bez kłamstw i zdrad. A teraz nowotwór? To jakiś koszmarny i nieśmieszny żart... Budził się we mnie gniew, kiedy słyszałam, jak ludzie narzekają, że muszą iść do pracy, albo jak oni by tak chcieli posiedzieć sobie na L4. Serio? Chcielibyście dzień w dzień tak bardzo cierpieć z bólu? Nie móc wykonywać codziennych czynności i zapadać się coraz bardziej w sobie, bo nie ma pomocy na nieuleczalne choroby, jak CRPS, czy CPP. Jacyż ludzie są głupi, nie doceniając tego, co mają – zdrowia, pracy i możliwości spełniania marzeń. Jakże ja bym chciała móc w końcu znów pracować! Lub po prostu, tak zwyczajnie pójść na spacer nie czując bólu, mieć tyle siły w rękach by sama umyć włosy, czy znów prowadzić samochód. Takie proste rzeczy, a dla mnie niewykonalne.

W tym czasie miałam pracować przy organizacji koncertu Katarzyny Nosowskiej w Drammen (bakstage, tłumaczenie, przeprowadzenie wywiadu, zdjęcia). Uchwyciłam się tej myśli, bo chciałam poczuć się znów normalniej. Ale kilka dni przed eventem musiałam jednak odmówić. Zupełnie nie miałam siły, a bóle w rękach i nogach nie pozwalały mi na swobodne poruszanie. Nawet z pomocą męża, nie byłabym w stanie działać. Było mi ogromnie ciężko, dlatego rozmowę z Kasią przeprowadziłam wirtualnie i ukazała się na portalu (Wywiad z Kasią Nosowską.).

Próbując sobie poradzić z nagromadzonymi emocjami, kiedy za oknami szalała burza, nagle przebiło się słońce i pojawiły się dwie tęcze. Stojąc z moim ukochanym na tarasie i podziwiając to przepiękne zjawisko atmosferyczne, poczułam w sercu, że będę żyć. Zyskałam pewność.

Następnego ranka okazało się, że są już moje wyniki z badania PET. Nie znaleziono żadnego guza, a te zmiany w rdzeniu, kręgosłupie i w mózgu, to najprawdopodobniej ogniska stwardnienia rozsianego. Ależ to była radość! Znów dostałam szansę!

Widmo kolejnej ciężkiej i nieuleczalnej choroby, jaką jest stwardnienie rozsiane, zawisło nad moim życiem na ponad trzy tygodnie. Niestety wyniki potwierdziły tę diagnozę. Ale z tym da się żyć i tak szybko nie umrę! Jeszcze nie teraz!

Ze względu na mnogość moich chorób przewlekłych i ogromną ilość stosowanych codziennie leków, zebrało się konsylium lekarskie, na którym zdecydowano o formie leczenia. Zdecydowano, że będę dostawać kroplówki z leku, który stosowany jest w leczeniu zmian nowotworowych (tzw. chemia) raz na pół roku.

Pierwszą, ponad pięciogodzinną sesję miałam w szpitalu na początku listopada 2022 roku. Później kolejne dwa rzuty choroby. W marcu 2023 kontrolny rezonans magnetyczny głowy i kręgosłupa pokazał, że liczne zmiany odrobinę się zmniejszają, a i nowych ognisk nie ma. Dlatego kolejną dawkę dostanę w maju. Trzymajcie kciuki!

Z moich wielokrotnych już doświadczeń z norweską służbą zdrowia, wynika że:

  • otrzymacie wsparcie i pomoc,

  • dociekliwość w stawianiu diagnozy,

  • darmowego tłumacza, jeśli o niego poprosicie,

  • transport pacjenta (pasient reise) na rehabilitację, badania itp. jeśli nie jesteście w stanie sami dojechać,

  • będąc na oddziale w szpitalu dostaniecie leki, których używacie na stałe,

  • personel medyczny dostosuje się do Waszych potrzeb,

  • badania, konsultacje lekarskie, posiłki w szpitalu, wyroby medyczne otrzymacie za darmo, jeśli posiadacie kartę frikort,

  • dostaniecie przepustkę (permisjon) do domu, jeśli nie musicie być cały czas na oddziale (przyjeżdżacie z domu na kroplówki, badania, rozmowy z lekarzem itp.).



Magdalena Kalwak



Komentarze